TWÓRCZOŚĆ


Czym jest słowo wobec czasu,
który pokrywa kurzem
jego wysublimowane kształty?
Może to tylko złudzenie i pułapka
na drodze człowieka?
                                     W.S-Z.



POEZJA


list pożegnalny amy winehouse

pod przezroczystą skóra strachu, jak słowo po słowie
wyszeptać swoja wiarę. coraz bardziej zazdrosną o śmierć
co tylko oswaja we mnie zaszczute zwierzę i krzyczącego
ptaka w wielkim gardle głosu. przez w pół domknięte usta
wydobywam się jeszcze spod nieruchomych powiek.
dostrzegam ledwie pulsujące światło nocy i ulice w deszczu.
twarze i szepty mijanych znaków. czy to już?

ps. tam na granicy snu. cicho. szyderczo uśmiechnięta. czai się ciemność.



portret matki we wnętrzu

może nie powinnam zaglądać do lustra?
tam widzę jej twarz. skupioną tak, by nie uronić żadnej łzy.
ciągle zamyka w sobie ból. zardzewiały klucz dawno już
zastygł w ręku ojca. kiedyś jeszcze próbował. pamiętam
jak zgrzytało jej prześwietlone serce. jak w pustych dłoniach
chowała się cisza i kot na kolanach. moja matka coraz
bardziej kurczy się w pomarszczonym życiu. tym trochę
moim. od wewnątrz.



na krawędzi stołu

aż cztery ściany i on jeden. w za dużym płaszczu. kiedyś
uszytym na miarę. z dawno schodzonych lat.
w przygarbionym pokoju siedzi. jak zakurzony mebel.
obdarty ze wspomnień, które jak paciorki różańca rozsypały
się w słowa, na które nikt już nie czeka. nawet ten pająk na
szybie okna. odwrócony plecami. i ten ledwie zielony kwiat
na parapecie. jakby zastygły w milczeniu.
stary człowiek jeszcze tylko czasem. z kieszeni płaszcza
wyciąga swoje dziurawe życie. zaciska mocno na krawędzi
stołu. ten kolejny. ocalony dzień.


inspiracje


napiszę ciebie
nie będę szukała początku
wędrówki
w głębszych obrazach
zbyt sztywnych granic
gorzkich
jak kawa na opamiętanie
w chwili
zamilkłej nagle
w nieokreślonym czasie
gdy za oknem deszcz
zapach jabłek
i skoszonej trawy
i jeszcze noc i dzień
w zakamarkach słów

nieskończoność
pierwszego wersu


HAIKU

***
cienie na ścianie
ciemne posągi znaków
w pajęczynie słów

***
jesienny deszczyk
szyb rozedrgane oczy
jak katarynka

***
na kropli deszczu
zapach skoszonej trawy
pod parasolem

***
w sierpniowy wieczór
bliższa jestem obłokom
z dymem ogniska

***
nagłe spotkanie
twoje odbicie w lustrze
znów takie obce

***
ulica we mgle
coraz dalej do ciebie
wciąż na zakręcie

***
zabłąkany liść
przerwany oddech lasu
bezimienny los



MINIATURY POETYCKIE


na granicy słowa
nawzajem w sobie
szukamy oparcia


poraniona sukienka
omdlała
pod spojrzeniem mężczyzn


podnieś upadłe powieki
grzechu cień
na rękach


spod twoich paznokci
ślad mojej skóry
więźniem nieskończoności


nic nie mów tylko
zamknij mnie w sobie
od środka


nadmorski chłód
coraz więcej słów
piana gryząca brzeg


noc nad miastem
w gonitwie oddechów
księżyc jest nagi


pełnia księżyca
kamienie naszych ciał
w wodospadzie słów


nie dotykaj mnie tak
jakbym była
tym jedynym wyjściem



gwieździste niebo
z każdej strony
cienie pod oczami




Zabłąkane miasto
                                koledze z miasta N.

W wielkich oczach miasta
odbijał się smutek żal i rozdrażnienie
 pamiętam bezkształtne cienie
pełzające wciąż tą samą drogą
manekiny o chorym oddechu
i beznadziejnym spojrzeniu
wszystko było takie same –
knajpy i wyblakłe twarze
ulice  zaczynały się 
i kończyły budką z piwem
znacząc policzkiem
napotkane dziwki
czaiły się na rogach ulic
wystawiając pożądliwe ciała
ich głośny śmiech
kaleczył ciszę nocy
a lepkie spojrzenia
i wszechwiedzące ręce
torowały drogę
bezwstydnym pocałunkom

 Z twarzą przeciętą w pół
czasem z butelką wódki
i psem u nogi
wtapiałem się
w przepływające dni
w bolesnym milczeniu
zbyt pijany ciszą
jak niegdyś słowami
 wciąż uciekałem
w puste miejsca nocy
zabłąkanego miasta
aby ocalić zmęczone ciało
i zniewolić czas –
blizny przylegające do siebie –
moją martwą obecność

Dzisiaj uczę się siebie
od nowa
ja – wrzód na jego sumieniu
nie płaczę
pozostawiam to poetom
pełno ich wszędzie
zapadają głęboko
w otwarte oczy świata



W głąb siebie

W tych gestach
nieproszonych myśli
otwiera się słowo
co jak kamień
rzucony o ścianę
niezrozumienia
kuli się
pod ciężarem głosu
chowa w dłoniach
swój lęk
i niepewnie
zagląda
w głąb siebie
by uchylić drzwi

szuka ze mną wspólnego języka


Wiersze z cyklu: Pocztówka z podróży



Amsterdamskie impresje

Oni ty
to całe zamieszanie
udawanych nocy i dni
między jawą a snem
kiedy nie liczą się słowa
rozmazane gesty niedomówień
jak obrazy Van Gogha
zaklinacza Słońca
odczytane od nowa
z pasją życia artysty
w kafejkach
w każdym kolejnym kroku
zakręconych drgań powietrza
Oni ty
i cała reszta świata
w światłach które
nigdy nie gasną
jak rozpalone ognie spojrzeń
tam za horyzontem
Północnego morza
w niezatartych śladach na piasku
tożsamość dookreślona
wyzwolonej wyobraźni



Niedomówienia


Nie wiem czy powinnam
bo nie wiem czy warto
czarnych słów korytarze
przesypywać między drobinki piasku
kiedy spienione morze
przykrywa usta
niedomówień
kiedy muszle pamięci
milkną przez chwilę
by melodią deszczu i
słońca znów
odnaleźć twoją
sylwetkę za mgłą



Przypływ

Bezkresny
nieodgadniony
jak wiatr i
morskie fale
przypływa i
odpływa
wzburzony
czas
drobne
ziarenka
piasku
doznań
wypłukane
ze złudzeń
w muszlach
płynących
pod prąd

 

Ślad                    
        
       Pamięci Ojca

Cały świat w okamgnieniu objąć
zamknąć w ciszy ogrodu
i przemówić głosem
tamtej wyrzeźbionej
twoją ręką figurki
na tle źdźbła trawy
która odczytuje motto
twoich dni
lat niezłomnych
w służbie narodu
w codziennej pracy rąk
i spokoju serca
którym jak
kromką chleba
się dzielę
tak wiele jeszcze
że wciąż za mało
do uniesienia
spełnionych chwil
nieprzebranej tęsknoty
wśród echa wspomnień
w pokoju
na piętrze gdzie
siedzę z myślą
o tobie
pośród śladów pamięci
w mądrym słowie
jak w kropli wody
w spragnionym źródle
długowieczności
teraz i zawsze
będziesz

Tato



***

        Wnuczce Ninie

jest taki dzień

u progu drogi
pierwszy dotyk uśmiechu
miękki aksamit słów
pierwszy oddech
czuły kolor natury
wschód słońca
poranna rosa
abecadło codzienności
zapisane cyfry perspektyw
scenariusz przeżywania
i jeszcze
mały pluszak
na szczęście


Oczekiwanie

Coś drży we mnie
po drugiej stronie lustra
choć nie wiem dlaczego
i choć mi się zdaje
to wypełnia mnie całą
jak fala
rozedrgana
przypływa i odpływa
w oczekiwaniu na
tajemnicę zdarzeń
które jak płomień
rozpalają od wewnątrz
które jak dynamit
rozsadzają
od wewnątrz
kiedy nawet łzy
są bez znaczenia
wobec tego co jeszcze
przede mną

i wciąż nie wiem
czym wypełnić czas

JG 17.12.2017




PROZA 


Szarość niemal od dziecka wkomponowana była w jego życie. Z szarością było mu do twarzy. I przez tą szarość wyszedł z wcześniej ustalonych ram. Tylko przypadkiem nie uległ Jej. Całkowicie. Niepodzielnie. Choć to Ona stała się motorem wszelkich nieprzemyślanych jego działań. Bezwiednie skłaniał się ku Niej. Zaślepiony Jej światłem. Niczym ćma. Bez złudzeń.

W scenerii czterech ścian. Tych samych od lat. Tylko zmienionych rekwizytach. Rozmieniał swój czas. Swoje szare życie. Nie pamiętał imion. Ani twarzy. Słów. I gestów. Szarych postaci. Widocznie tak być musiało. Tak chciał los. Nigdy nie odsłaniał się w pełni. Przed nikim. Tego nie można mu było odebrać. Tej małej chwili wzruszenia. Nosił ją w sobie. Jak drogocenny skarb. Na specjalne okazje. Za parawanem spojrzeń.

Zwykle coś kryje się za czymś. Przed czym sami się kryjemy. Jak pytania bez odpowiedzi. W labiryncie wszechświata.

Z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się od siebie. Czasem w lustrze widział już nieswoją twarz. Zbyt daleką. Zbyt obcą. Wszechobecna szarość wkradała  się  w jego życie. Nieprzerwanie. Nieskończenie. Wytyczała nowe granice. Trudne do przekroczenia. I nie wiedział już. Kim jest naprawdę. Do kogo należy jego ciało. Te przyćmione szarością oczy. I ten cały. Zwariowany świat. Ale nie chciał niczego nazywać. Po prostu poddawał się chwili. Czasem na przekór sobie.

Więc musiał to zrobić. Uwolnić ręce. Oczy. Uciec od tej złudnej iluzji. Beznadziejnej szarości. Musiał w końcu ją zabić. W sobie.

I ugryź mnie od środka

Po powrocie do domu zobaczyłem ją. Na schodach. Siedziała. Nie zauważyła mnie. Gdzieś patrzyła… Przed siebie. Widocznie coś zaprzątało jej głowę. W końcu zapytana odpowiedziała lakonicznie. Że czeka od godziny. I to właśnie ona zdecydowała się namalować mój obraz.
Zresztą nie cieszyłem się zbyt dobrą opinią. W miasteczku. Mój awanturniczy tryb życia dawał wiele do życzenia. Byłem po czterdziestce. A jak mawiał G.B. Shaw – „Każdy mężczyzna po czterdziestce jest łajdakiem”. Nigdy też nie potrafiłem trzymać języka za zębami. Zawsze uważałem, że zęby są po to, aby wgryźć się w życie. Dokładnie przeżuwać je. Aby się nie udławić. Ani sukcesem, ani porażką. Ale nie to było najważniejsze. Po prostu chciałem mieć ten obraz. Właśnie w tym momencie. Mojego. Podgryzanego. Kęs po kęsie. Trochę zwariowanego życia.
Więc malowała. I coraz solidniej przykładała się do pracy. Była jeszcze dość młoda. Dość ładna. Pełna zapału. I trochę nieśmiała. Ale to przesiadywanie w jednym miejscu bywało czasem uciążliwe. Dla mnie. Jednak starałem się. I zaciskałem zęby. Z fotografii patrzyły na mnie przenikliwe oczy Magdy. Jakby w wołaniu nagle zastygle. I ja obok. Na krześle. W charakterze modela. Zapatrzony w każdy, najmniejszy ruch dłoni. I drganie powiek młodej malarki.
Wracały wspomnienia. Chwile zapisane na fotografii. Kim byłem wtedy? Dlaczego nie potrafiłem docenić tamtego czasu? I miejsca. Dlaczego nie starczyło mi sił? A przecież wystarczyło wyostrzyć zęby. Do rozdrabniania emocji. I wgryźć się w życie. W to, co działo się. Tuż obok. Na wyciągnięcie ręki. Magdy. I mojej.
Malująca obraz wciąż mi się przyglądała. W jakiś niebywały sposób. Tak, jakby chciała wydrzeć ze mnie całe moje życie. Ten poszarpany zębami niepokój. Poczucie osamotnienia. Po przecież nic nie mogło usprawiedliwić nagłego odejścia Magdy. Nic nie było w stanie wypełnić tej pustki. Naraz zawalił się cały świat. Kobiety zdarzające się po drodze. I wódka.
I ten obraz. Ja i Magda. Na całą ścianę. Jakby nadal była obecna w moim życiu. I patrzyła swoimi oczyma. Wszechwiedzącymi.
Któregoś dnia wróciłem szczególnie wściekły. I w rozdrażnieniu szczerzyłem zęby do zafajdanego świata. Chciałem się napić. Ale alkohol skończył się. A ja nie miałem ochoty na wycieczki do sklepu. Spytałem dziewczynę czy może coś załatwić. Na szczęście miała w bagażniku butelkę. Nie pytałem skąd. Bo i po co. Ważna była wódka. A dziewczyna? Jakby doczepiona.
Usiedliśmy do stołu. Prawie nic nie mówiła. Widocznie byłem ważniejszy od słów. Słuchała. I patrzyła. Może nawet dość nachalnie. Z jakimś zdziwieniem w oczach. Trochę się rozgadałem. Alkohol zrobił swoje. W końcu miałem dość. I położyłem się. A ona bez słowa usiadła przy mnie. Trzymała za rękę. I wciąż patrzyła. Widocznie znajdowała przyjemność w drobnych gestach. Delikatnych muśnięciach dłoni.
Niekiedy zostawała na chwilę. Kiedy kończył się czas malowania. Niby przypadkiem. A może celowo? Czasem piliśmy wódkę. Ja zwykle więcej. Wciąż była dyskretna. I przenikliwa. Może bała się czegoś? Może mnie – mężczyzny? Umiała słuchać. Uśmiechała się zawadiacko. A wtedy jej oczy stawały się błyszczące. I takie drapieżne. Miały nieodgadniony czar w sobie. I sposób w jaki się poruszała. Miękkie. Kocie ruchy dodawały jej powabu.
Nasze spotkania traktowałem raczej towarzysko. Po prostu była. I to wystarczało. Tym bardziej, że przyjeżdżała do mnie dawna przyjaciółka. I ta znajomość miała głębszą perspektywę.
W końcu obraz został skończony. Był niesamowity. Taki niby realistyczny. A jednak nasze twarze jakieś nieodgadnione. Jak wyrażanie niewyrażalnego. Magda nawet chyba ładniejsza niż na fotografii. I te jej oczy. Wyczekujące. A ja? Z łobuzerskim uśmieszkiem. Niecierpliwym. Niepewnym. Cała psychologia. Nieokiełzany temperament.
I kiedyś przyszła nieoczekiwanie. Właśnie była u mnie przyjaciółka. Ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. Bo siedziała. Spoglądała na mnie. Tymi na pół dzikimi oczyma. Z pewnym zażenowaniem. Nic nie mówiła. Jak zwykle. Nie wiedziałem po co przyszła. Bo przecież  nie miała żadnego interesu. A jednak siedziała. Może ostrzyła sobie na mnie zęby? Ale nie pytałem o nic. Zajęty właściwie. A może celowo znajomą sprzed lat.
Po godzinie wyszła. Niezatrzymywana przez nikogo. A mnie dobiegły słowa:
      - Ona jest w tobie zakochana. Widziałeś, jak na ciebie patrzy. Jest tu. I będzie. A ja – daleko. Nie z tej bajki. Chyba – powiedziała jednym tchem moja towarzyszka.
I to zwaliło mnie z nóg. „Dlaczego nigdy nic nie powiedziała?” – zadawałem sobie pytanie.
Wtedy spojrzałem na nią w innym świetle. Ta niesamowita kobieta zaczęła mnie intrygować. W jakiś szczególny sposób.
A kiedy niespodziewanie przyszła znów zapytałem wprost. Najzwyczajniej się przestraszyła. Tak jakby dotknęła gorącego żelaza.
      - Ja? Cóż ja? Mała kobietka z wybujałą wyobraźnią. A ty? Dojrzały. Bogaty facet. Miłość ma zęby, którymi kąsa, a rany nigdy się nie zabliźniają… - nie dokończyła speszona.
Najwyraźniej bała się mężczyzn. Bała się mnie. I tego uczucia. Które ją przerosło. Czytałem to w jej oczach. Ten odwieczny lęk. Odziedziczony po przodkach. Lęk przed niespełnieniem.
Ale niestety. Chociaż może i na szczęście. Zaufałem zmysłom. I zostałem z nią. I dalej pozostaje dla mnie zagadkę. A ja tylko czasem. Zgrzytam zębami…
    




                                                           






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz